Bardzo często w obliczu ciężkiej choroby poddajemy się i nie mamy motywacji do dalszego leczenia. Jednak zawsze musimy wiedzieć, że na końcu tej drogi może znaleźć się rozwiązanie, które podaruje nam drugie, lepsze życie bez choroby.
Adam Konkol
Założyciel i lider zespołu Łzy, jeden z najpopularniejszych kompozytorów i autorów tekstów w Polsce
Tak właśnie było w przypadku muzyka, kompozytora i założyciela zespołu Łzy, który napisał ponad 200 piosenek wraz z tekstami. Za swój dorobek artystyczny otrzymał 8 złotych płyt, 6 platynowych, a w ostatnim czasie w jego kolekcji pojawiła się pierwsza diamentowa.
Panie Adamie, jest pan muzykiem, kompozytorem, liderem i założycielem grupy Łzy, a więc osobą bardzo aktywną, która osiągnęła życiowy sukces. Kiedy i w jakich okolicznościach ujawniło się u pana tętnicze nadciśnienie płucne?
Na tętnicze nadciśnienie płucne choruję od urodzenia i wydaję mi się, że jestem jedną z niewielu osób, o ile nie jedyną, która tak długo żyje z wrodzoną postacią tej choroby. Moi rodzice dowiedzieli się o chorobie, gdy miałem zaledwie pół roku. W moim przypadku tętnicze nadciśnienie płucne jest spowodowane przez wrodzoną wadę serca. Nie dawano mi wielu lat życia, jednak dzięki samozaparciu nie tylko żyję do teraz, ale jeszcze odniosłem sukces i stworzyłem wiele przebojów.
Jak choroba wpłynęła na pana życie? Z jakimi codziennymi wyzwaniami musiał się pan mierzyć?
Można powiedzieć, że ta choroba mnie ukształtowała. Bardzo często byłem na pograniczu życia i śmierci. Już, gdy byłem 5-letnim chłopcem, żyłem dłużej, niż przewidywali to lekarze, ponieważ średnie przeżycie dzieci w moją wadą wynosiło dwa lata. Potem przez całe dzieciństwo odróżniałem się od moich rówieśników – nie mogłem ćwiczyć na zajęciach gimnastycznych, biegać. Tak do końca nie byłem świadomy swojej choroby aż osiągnięcia 18 lat.
Wtedy rozpoczął się najgorszy okres w moim życiu, który trwał ok. 15 lat. Było to pasmo krwotoków płucnych, zagrażających mojemu życiu. Kilkanaście razy w ciągu tego całego okresu byłem odratowywany. Zdarzało się to cyklicznie, każdej zimy, ale nie tylko. W wieku 28 lat spędziłem 3 miesiące na oddziale intensywnej terapii w szpitalu w Zabrzu, gdzie profesor Zembala powiedział mi, że mogę już z niego nie wyjść. Do ok. 34. roku życia można powiedzieć, że wegetowałem. Kilka razy chciałem się poddać, bo krwotoki płucne można porównać do topienia się we krwi – byłem wyczerpany ciągłą walką. Na szczęście nagle okazało się, że dostępne jest dla mnie leczenie farmakologiczne.
Jak wygląda proces leczenia w pana przypadku?
Pierwsze leczenie farmakologiczne po kilkunastu latach wegetacji zwiększyło moją kondycję o ok. 20 proc. Przyjmowałem je ok. 8 lat, a dzięki nim czułem się w miarę dobrze. Jednak po tym czasie leki stały się coraz mniej skuteczne. Gdy powiedziałem swojej żonie, że nie mam już siły, a życie nie daje mi już przyjemności, wtedy znów wydarzył się cud. Kilka dni później odezwał się do mnie przedstawiciel firmy farmaceutycznej, by zaprosić mnie do przetestowania leku, oczywiście w warunkach klinicznych w szpitalu w Łodzi. Po trzech dniach brania leku, po wyjściu ze szpitala wszedłem do restauracji na pierwszym piętrze, co wcześniej było dla mnie nierealne. Dzięki temu otrzymałem drugie życie. Od tego czasu minęło 6-8 lat i mając 47 lat, jestem u szczytu formy. Nigdy wcześniej nie robiłem tego, co robię teraz – nie mogłem jeździć na rowerze, nie ćwiczyłem na siłowni, nie latałem nawet samolotem. Teraz jest to możliwe i niesamowite.
Jest pan doskonałym przykładem, że z chorobą można normalnie żyć, rozwijać swoje pasje i spełniać się zawodowo. Czy miał pan jednak problem z akceptacją choroby?
Żyłem w mroku i tak jak mówiłem wiele razy chciałem się poddać. Byłem już w takim stanie, że pogodziłem się ze śmiercią. Miałem dosyć – umierałem nie raz, nie dwa i sama śmierć nie byłaby tak straszna, jak myśl, o tym, że zostawię swoich bliskich. W szpitalach traktowano mnie jak osobę uzależnioną od narkotyków – wychudzony, plujący krwią. Nawet u członków mojego zespołu widziałem przerażenie w oczach za każdym razem, gdy widzieli mój atak. Ale zawsze zdarzało się coś, co mnie ratowało. Teraz już nikt się nie licytuje, ile lat życia mi zostało, a badaniach kontrolnych biję rekordy. Mam strasznie dużą wolę życia. Mój organizm, jak na moją chorobę, jest niesamowicie silny. Śmieję się, że umrę w wieku 106 lat, rozbijając się dronem, który sam będę sterował, a i tak wszyscy powiedzą, że chorowałem na serce.
Panie Adamie, co poleciłby pan innym pacjentom z chorobami rzadkimi? Jak dać im motywację i siłę do spełniania marzeń?
Nadzieję należy mieć zawsze. Warto przestawić swój umysł na pozytywne myślenie. Wiem, że łatwo jest mówić, ale ja sam w wieku 18 lat chciałem się poddać. Potem chciałem to zrobić jeszcze wielokrotnie. Jednak udało mi się to przezwyciężyć. Postawiłem sobie cel. Przykładowo, gdy leżałem na oddziale intensywnej terapii, gdzie prof. Zembala powiedział mi, że już z niego nie wyjdę, kupiłem sobie bardzo dobry, luksusowy samochód. To była moja motywacja do wyjścia ze szpitala. Każdy może mieć swoją. Wiele osób do mnie pisze w tej sprawie i staram się im pomóc. Niestety nie wszystkim leki pomagają tak samo.